Ta na pozór niezwykle intrygująca opowieść w rodzimych klimatach Kodu da Vinci, okazała się być niespełnioną obietnicą czegoś wielkiego w kinie gatunkowym. 5
Telewizja Polska w tym miesiącu wypuściła do polskich kin kryminał historyczny, który opowiada o kradzieży w latach 80. z katedry gnieźnieńskiej srebrnej figury świętego Wojciecha - patrona Polski, Czech i Węgier. Ta na pozór niezwykle intrygująca opowieść w rodzimych klimatach Kodu da Vinci, okazała się być niespełnioną obietnicą czegoś wielkiego w kinie gatunkowym.
Głównym bohaterem Świętego jest porucznik Milicji Obywatelskiej, Andrzej Baran, który czeka na szansę wykazania się. Wreszcie takową otrzymuje - zostaje mu przydzielona sprawa tajemniczego włamania do katedry gnieźnieńskiej, z której skradziono bezcenną figurę świętego Wojciecha, będącego patronem Polski oraz Czech i Węgier. Sprawa wydaje się mieć nie tylko wymiar kryminalny, ale również polityczny - do zdarzenia doszło bowiem kilkanaście miesięcy po zabójstwie przez służby bezpieczeństwa, ks. Jerzego Popiełuszki.
Czytając opis filmu można odnieść wrażenie, że historia należy do niezwykle intrygujących. Całość poprzez ewentualne wplecenie do scenariusza teorii spiskowych nadawałaby się na iście hollywoodzkie widowisko w stylu opowieści o przygodach Bena Gatesa z serii "Skarb narodów" czy Roberta Langdona znanego z powieści Dana Browna i późniejszych adaptacji. Nic bardziej mylnego - całe śledztwo, jak i rozwiązanie sprawy na samej mecie okazują się być niczym ciekawym, dlatego też twórcy filmu musieli jakoś się natrudzić i uatrakcyjnić nam seans, poprzez dodanie do fabuły kilku elementów. Niektóre sprawdzają się lepiej, inne natomiast nie do końca.
Przede wszystkim reżyser oraz scenarzysta Sebastian Buttny stara się nam uzmysłowić, że w całej tej historii nie jest najważniejsze kto, a po co ukradł figurkę świętego Wojciecha. To właśnie wokół tej zagadki lawiruje Andrzej Baran grany przez Mateusza Kościukiewicza. Buttny, aby nadać swojemu filmowi nieco więcej ze wspomnianej hollywoodzkości wplata do fabuły elementy legend wyrytych na Drzwiach Gnieźnieńskich. Całość ma dzięki temu być zapewne mroczniejsza i spotęgować zainteresowanie widza. Niestety na sam koniec okazuje się, że nawet to nie pomogło tej w gruncie rzeczy prostej zagadce kryminalnej. Finał jest rozczarowujący i nie daje nam odpowiednio dużej satysfakcji z poznanych odpowiedzi.
Reżyser stara się kryminalną intrygę nadrobić dramatami rodzinnymi, które w realiach PRL-owskich mogą nabrać nieoczekiwanego obrotu spraw. I tak też jest - Buttny serwuje nam twist, który ponownie... nie ma finalnie większych konsekwencji, tak jakby twórca nie chciał zrobić czegoś, co uznano by za problematyczne. Zamiast tego Święty cierpi na brak odpowiedniego tempa, często wytrącając widza z rytmu oglądania. Tak naprawdę nie wiemy czy bardziej interesuje nas tajemnica kradzieży, czy może losy poczciwego milicjanta Andrzeja Barana.
Święty nie wykorzystuje potencjału do opowiedzenia nam polityczno-kryminalnej historii, można było z tego wycisnąć zdecydowanie więcej. Tym bardziej, że Sebastian Buttny miał do dyspozycji plejadę utalentowanych aktorów na pierwszym oraz drugim planie. Sam film pod względem wizualnym także prezentuje się bardzo dobrze i tym większa szkoda, że otrzymaliśmy film, który korzystając z różnych gatunkowych konwencji okazuje się być nudnym miszmaszem wszystkiego.